Dołączył: 13 Sie 2008
Posty: 39
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Chaos Płeć: Kobieta
|
|
Fanficki tworzę masowo od paru lat, a ten dział kusi mnie, żeby wstawić coś od siebie, więc niech tak się stanie XD Większość moich tworów jest niestety zdecydowanie dłuższa, niż to rozsądne, ale udało mi się wygrzebać coś jeszcze względnie krótkiego i lekkiego. Napisane w październiku 2011, zaraz po koncercie Versailles; nikła ilość fabuły, ale nie o nią mi tym razem chodziło.
Będzie mi bardzo miło przeczytać Wasze opinie, za co z góry dziękuję ^^
Tytuł: If we were all alone, aren't we in this together?
Pairing: Kamijo x Kaya (Versailles/solo)
Rodzaj: Romans
Słów: 4101
Ostrzeżenia: PG
Beta: Hiroki
~~
Jesień znowu jest jak na październik zbyt zimna, w cieniu, poza plamami bladego słońca, każdego ranka trawę i opadłe liście pokrywa śnieżnobiały szron. Wczesnym popołudniem temperatura również nie wzrasta powyżej siedmiu stopni, chociaż niebo jest wyjątkowo jak na tę porę roku błękitne i bezchmurne. Mimo chłodu pary wylegają na ulice w ilości co najmniej nierozsądnej, wyraźnie uznając wspólne telepanie się na parkowych ławkach za szalenie romantyczne. Przemykające między drzewami postacie chichoczą i zasłaniają się parasolami przed przypadkowymi przechodniami, odwracają z pretensją w oczach, słysząc szelest liści pod obcymi krokami akurat w czasie ich dwudziestego z kolei pocałunku. W każdej kolejnej alejce, niby to należącej do ogółu społeczeństwa, Kaya czuje się jak intruz, udając zainteresowanie chodnikiem przyspiesza kroku. Chętnie siłowałby się na te spojrzenia i walczył o miejsce w cieniu kolorowych drzew - chcą prywatności? A własnych mieszkań to już nie mają? - gdyby nie był sam i nie czuł się tak nie na miejscu, z założenia na przegranej pozycji. Żałuje, że wybrał akurat tę drogę powrotną ze studia, tknięty ochotą podziwiania prawdopodobnie ostatnich słonecznych dni tegorocznej jesieni, teraz szuka drogi do najbliższego wyjścia. Szpic jego parasola raz za razem nieuważnie obija się o ziemię, zgarniając za sobą kilka pojedynczych liści.
Nie jest sam w pełnym rozumieniu tego słowa, ale w danej chwili niewiele to zmienia. Nawet najsilniejsza tęsknota nie była w końcu w stanie wpłynąć na nieubłagalność pewnych spraw i faktów, pewne wyższe konieczności, w obliczu których wydawała się śmieszna i dziecinna. W końcu zamiast niej czuje już tylko gorycz, niektóre z jego myśli zaskakują nawet jego samego, inne, wcześniej pewne, wydają się w tej chwili łatwe do podważenia i odrzucenia. Jego zacietrzewienie jest równie co tęsknota dziecinne, ale mniej bolesne, negowanie wszystkich wcześniejszych zapewnień i obietnic przynosi jakąś gorzką ulgę. Jak zacięte w swojej głupiej urazie dziecko, nie chce myśleć spokojnie o argumentach, ani dopuścić do siebie, jak niesprawiedliwie postępuje - ileż razy łatwiej było się w końcu na kimś powyżywać, niż się z nieubłagalnością faktów pogodzić.
Po prostu za dużo tu par. Kolejna stoi u wylotu alejki, tak, właśnie to miejsce wybrała na miejsce schadzki, odwrotu już nie ma, więc idzie, głośno szeleszcząc liśćmi. Dziewczyna z długim czarnym warkoczem i ustami barwy jarzębiny odwraca się jak wszystkie inne, ale jej ukochany, wyraźnie nawet o to pozbawione znaczenia spojrzenie zazdrosny, zaraz przyciąga ją z powrotem. Jakby testując sam siebie, Kaya wyobraża sobie Kamijo na jego miejscu i to wystarcza, by coś nadspodziewanie boleśnie ścisnęło go w brzuchu. Możliwość, że gdyby wypadki potoczyły się inaczej, że gdyby jednak nie udało im się na którymś zakręcie wyrobić, minąłby go właśnie teraz z tą lub inną dziewczyną, jak obcego człowieka, w sekundę otrzeźwia go z poprzednich myśli. Nawet, jeśli parę minut temu posunął się do stwierdzenia, że w takim stanie rzeczy nie zrobiłoby mu już większej różnicy, czy razem są czy nie, zmienienie tego z pustych słów na coś realnego, niemal widzialnego, rodziło gwałtowne zaprzeczenie. Nie, wątpliwości przecież od dawna nie ma, nie chce, żeby go zostawił. Czuje zarazem ulgę i rezygnację i, pozbawiony tarczy obronnej ze swej goryczy i złośliwości, nową falę uporczywej tęsknoty. Ma poczucie, że zamiast dojrzałego emocjonalnie człowieka przypomina teraz niezrównoważoną nastolatkę, której uczuciami wiatr miota jak piórkiem i to też wcale nie poprawia mu humoru. Wstyd mu za to, jak daleko zaszedł w swych w gruncie rzeczy nieuzasadnionych wyrzutach, w gardle czuje bolesny ucisk. Z trudem bierze się w garść, ale jeszcze przyspiesza, by jak najszybciej opuścić park.
Dopiero u wylotu zatrzymuje się na chwilę, opierając o murek w połowie kamiennych schodków pod młodym, obsypanym czerwonymi liśćmi klonem i wyjmuje z kieszeni płaszcza telefon. Brak nowych wiadomości, brak nieodebranych połączeń. Zgodnie z nawykiem, którego nabrał przez ostatni tydzień, odejmuje od widocznej w rogu ekranu godziny osiem. W Europie nie ma jeszcze szóstej rano. Przez chwilę patrzy w wyświetlacz, chociaż wie, że nie ma teraz na co czekać, po czym z bezgłośnym westchnieniem, chowa komórkę z powrotem. Ma ponad trzy godziny przerwy do następnego spotkania, więc znowu bez pośpiechu podejmuje drogę do domu. Chłód szczypie go w policzki, zziębnięte dłonie wciska głęboko na dno kieszeni.
Nie, żeby aż tak bardzo przypominał wierną żonę, która nie ma nic innego do roboty niż snucie się z kąta w kąt i odliczanie godzin do powrotu męża z delegacji. Nigdy tak nie było, bo przecież jest nie mniej zajęty. Ma spotkania, rozmowy, wciąż nowe plany, próby, nagrania i koncerty. Nie jest też tak, że w obliczu tego wszystkiego dwa tygodnie rozłąki są szczególnie długim okresem czasu, aż trzeba się tak w smutku pogrążać. Nieraz bywa przecież, że nie spotykają się tyle bez konkretnego powodu. A jednak te dwie do roku dłuższe, zagraniczne trasy, Kaya zawsze odczuwa bardziej. Bo i czy zapowiedziane rozstania nie są zawsze gorsze, silniej odczuwalne? Jest to nieodmiennie głupie i nieodmiennie stałe. Jakoś inaczej jest zawsze, kiedy są w tym samym mieście, kiedy orientując się, ile się nie widzieli przez napięty harmonogram, zawsze mogą zadzwonić i wymyślić cokolwiek na szybko, spotkać się choćby spontaniczne, nie więcej niż kilka z trudem wyrwanych ze szponów menadżerów i producentów godzin, czasem kosztem snu – kiedy Kaya po prostu wie, że Kamijo jest gdzieś niedaleko, w jego zasięgu, że w razie jakiejś pilnej potrzeby dałby radę się zjawić. Teraz jest to zapowiedziane z góry i żadnym sposobem nie daje się ani anulować, ani skrócić. Ponad dwa tygodnie w Europie, dwa przerwy i kolejne dwa w Ameryce Południowej. Zanim wróci na dobre, będzie już późny listopad, prawie grudzień.
Telefony są nieregularne, o różnych porach. Nie zawsze Kayi udaje się je odebrać, gdy też jest zajęty, dwa dni trwa wtedy cisza. Same rozmowy, gdy już do nich dochodzi, też są krótkie. Każde powitanie w innym języku, zależnym od tego, gdzie akurat z Versailles są, każde ,,kocham” na zakończenie rozmowy też w innym języku. Kamijo mówi i żartuje jak zawsze, ale głos ma cichszy, zmęczony. Młodszy wokalista ma wrażenie, że te telefony to jakiś automatyczny rytuał, powtarzany bez związku z autentyczną chęcią rozmowy. Nie lubi rozmawiać z nim przez telefon, zawsze to powtarza. Jest w tym coś obcego. Sam głos nie jest w stanie zastąpić spojrzeń i gestów, bez widoku jego twarzy i jej wyrazu słowa są niepełne, a chwilowa cisza bardziej niezręczna. Nie może wyrazić w ten sposób wszystkiego, co chce, sam pewnie też brzmi dla niego trochę obco. Wydaje mu się nawet, że i Kamijo nie ma wcale ochoty z nim rozmawiać, że lepiej byłoby, gdyby nie kontaktowali się przez ten czas w ogóle – przynajmniej do chwili, gdy telefon znowu dzwoni, a on odbiera i słyszy jego głos. To jak nic innego uświadamia mu jego tęsknotę, a wyczuwalne między słowami Kamijo zmęczenie zasmuca. Żałuje, że nie może go przytulić ani w jakikolwiek inny sposób przesłać mu na odległość trochę ciepła i wsparcia. Słowa to za mało. Brakuje mu ich i milknie, kiedy powinien mówić najwięcej, w końcu poddaje się i pyta, jak poszedł kolejny koncert, co robią między nimi, czy zobaczyli coś nowego, coś ciekawego. To jest najprostsze, może słuchać i nie musi się odzywać. Nie umiałby wyjaśnić, czemu drży mu głos, czemu jest mu tak przykro w czasie tych rozmów, a zarazem ciężko mu je przerwać i jeszcze bardziej rozbity się po nich czuje. Słucha jego opowieści, śmieje się, kiedy mówi coś zabawnego, sam też opowiada krótko, co u niego słychać. Kamijo pyta, czy wszystko w porządku, a on kłamie gładko i krótko, że tak. Bo i po co miałby teraz mówić prawdę? Prawda tylko niepotrzebnie rani, jest taka głupia, śmieszna i dziecinna. Nie powie mu przecież, jak bardzo nie znosi być jesienią sam, jak to miasto, którego nigdy za swój dom nie uważał, staje się jeszcze bardziej obce i wielkie, kiedy on jest daleko, jak to wszystko mu się dłuży, a już zwłaszcza wieczory i te noce, takie ciche. Nie powie, jak bardzo nie znosi par w parku i ich pełnych politowania spojrzeń, kiedy idzie sam, z rękoma w kieszeniach, nie ma nawet prawa być zły o to, że w tym roku do nich nie dołączą, bo zanim wróci, złota jesień już się skończy, bo już zaczynają się pierwsze przymrozki, już zaraz spadną wszystkie liście – najpiękniejsze dni w roku są zawsze najkrótsze, najbardziej ulotne. Ale za to listopad będzie długi, długi, zimny i szary, a Kaya i wtedy będzie sam. Bo on znowu wyjeżdża i o to też nie można go wcale winić.
Lepiej nic więc nie mówić, nie będzie przecież zachowywał się jak dziecko. Musi go wspierać, a jeśli tego zrobić nie potrafi, to przynajmniej nie może dokładać mu zmartwień. Wie przecież, że on pyta o to tylko dla zasady. Nie ma sensu go męczyć, jeśli i tak za pięć minut będzie musiał się rozłączyć, jeśli z tą wiedzą czy bez niej nie zdąży zrobić nic, by poprawić mu humor, pocieszyć, rozwiać wątpliwości mimowolnie kłębiące się w sercu podczas takich rozmów. Tylko zasmuciłoby go, gdyby dowiedział się, jak je odbiera, choć niewykluczone, że sam ma podobne zdanie. Jest zbyt zmęczony, by mieć siłę o tym myśleć. I to lepiej przemilczeć, przeczekać. Przecież będzie dobrze, kiedy już wróci. Zawsze jest tak samo.
- Widzę księżyc i bardzo dużo gwiazd – mówi któregoś razu od razu po powitaniu. – Właśnie wyjechaliśmy, wszyscy śpią.
Kaya próbuje przywołać na twarz uśmiech, ale wychodzi mu to średnio. Nie odpowiada przez chwilę, patrząc, jak światło dnia przebija się przez rolety do jego sypialni. O tym, jak to jest daleko, że niebo, o którym słucha, w tej samej chwili jest czarne, myśli nie wiadomo który raz.
- Ty też powinieneś się przespać, póki masz szansę – mówi w końcu. Udaje przy tym, że jego telefon wcale go chwilę wcześniej nie obudził. Drugi w ciągu doby, jest więc dobrze.
- Zaraz pójdę. Nie wiem, jak będzie jutro, więc pomyślałem, że zadzwonię teraz. Przepraszam, że nie odebrałem ostatnio, ale akurat wyszliśmy na obiad i nie słyszałem…
- W porządku, to nie było nic ważnego. – Nie było. Poprzedniej nocy nie mógł zasnąć i chciał usłyszeć jego głos, chociaż w tej trochę obcej, telefonicznej wersji. Nie był to pierwszy raz, gdy tak długo słuchał ciszy między ,,zostaw wiadomość” a ,,wiadomość anulowana” i gdy ostatecznie cieszył się, że Kamijo nie odebrał. Głupi czyn, mógł całkiem zburzyć całe pozory równowagi, które ma dla jego spokoju utrzymywać. To przecież straszna bezradność, gdy na odległość nie można ukochanej osoby pocieszyć.
- I teraz też wszystko w porządku?
- Tak. – Standardowe pytanie i standardowa, automatyczna odpowiedź. – Tęsknię – wyrywa mu się z ust, nim zdąży pomyśleć, co mówi. O tej porze, wyrwany ze snu, nie myśli jeszcze trzeźwo i nie całkiem nad odruchami panuje.
Klnie cicho w duchu, że nie ugryzł się w język, ale potem słyszy w słuchawce jego śmiech i nagle zmieszany w ten kompletnie beznadziejny, nastoletni sposób, mimowolnie uśmiecha się także – ba, wręcz rozpromienia. Zastanawia się przy tym, czy ktokolwiek wcześniej był w stanie wprawić go w zmieszanie samym śmiechem? Na pewno nie po czterech latach związku. Uczucie jest ciepłe, niespodziewanie czuje się dużo lżej.
- Ja też tęsknię – odpowiada Kamijo z przekonaniem. – Jeszcze sześć dni i się zobaczymy.
,,Zanim wyjedziesz znowu”, dopowiada Kaya, ale tylko w myślach i bardziej dla obiektywnego dopełnienia, niż z jakąś większą goryczą.
- Dlaczego nasze trasy nigdy się nie zbiegają? – decyduje się zamiast tego zadać inne dręczące go pytanie. – Nawet te na innych kontynentach?
- Bo ktoś musi podlewać kwiatki u ciebie i u mnie, kiedy nas nie ma? A serio, to wiesz, że nie wszystko zależy od nas.
Kaya kiwa głową, skubiąc rąbek pościeli. Dopiero po chwili przypomina sobie, że on nie może tego przecież zobaczyć i odzywa się.
- No tak. – Gdyby wszystko zależało od nich, sam nie podbijałby przecież Brazylii akurat wtedy, kiedy obaj obchodzili urodziny. To też nie wymaga wypowiedzenia na głos, Kamijo wie.
- Na pewno wszystko dobrze? – pyta. – Nie stało się nic, o czym powinienem wiedzieć?
- Na pewno. Tylko jesień trochę dziwnie na mnie działa – decyduje się dodać, nie chcąc, by zabrzmiało to zbyt zdawkowo.
Kamijo milczy przez chwilę.
- Mamy dla ciebie niespodziankę – mówi ciepło po paru sekundach. – To znaczy, ja i Hizaki. Powiem ci, kiedy zadzwonię następnym razem, dobrze?
Kaya zgadza się na to, znowu kiwając głową.
- Opowiedz mi o wczorajszym koncercie – wybiera w końcu standardowy temat rozmowy, z rezygnacją opadając z powrotem na materac. Przytulając policzek do poduszki i z zamkniętymi oczami przyciskając telefon do ucha, może sobie wyobrazić, że jego głos wcale nie dochodzi gdzieś z drugiego końca świata, a z o wiele bliższej odległości.
Kwiaty na ich czwartą rocznicę kurier przynosi z samego rana. Róże, tak jak zawsze – nie mogą być inne, czułby się wtedy obco. Są świeże, prawie nierozwinięte z pąków, w jego ulubionym, głęboko czerwonym kolorze. Kaya stawia je na półce w sypialni. Ma dziś lepszy humor, jego myśli nie skupiają się już na tym, że Kamijo nie ma, ale że niedługo wróci. Jest w rozstaniach ta jedna dobra rzecz – powroty. Wybiega myślami do chwili, gdy się zobaczą i do tego czasu, który później razem spędzą. Od paru dni wie już, co załatwił w tajemnicy przed nim Hizaki, że po długim czasie znowu będą mieli okazję stanąć na jednej scenie. To ważne dla nich obu, bo w końcu właśnie to miejsce ich połączyło. Miała to być niespodzianka na dzisiaj, ale nie żałuje, że dowiedział się trochę wcześniej.
Kamijo dzwoni w czasie jego pierwszego tego dnia spotkania, w okolicy godziny dziewiątej. Kaya szybko zarządza przerwę i wychodzi, siada na parapecie na końcu korytarza i dopiero tam odbiera. Tym razem ukochany głos brzmi trochę mniej obco, może usłyszeć w nim szczery uśmiech, niezniwelowany przez zmęczenie. W Europie jest pierwsza w nocy, on ma za sobą kolejny koncert, ale mówi, że tym razem mogą porozmawiać dłużej.
Słowa są prawie te same co rok i dwa temu, wzbudzają też te same emocje, przypieczętowując kolejne dwanaście miesięcy niewypowiedzianym stwierdzeniem, że nic się nie zmieniło. Wciąż dziwnie rozmawiać o tym w ten sposób, jak przez grubą szybę, dziwnie polegać tylko na słowach i brzmieniu głosu – ale nie jest już tak źle, jak jeszcze parę dni temu. Trochę smutno i tęskno, owszem, bo ten dzień jak żaden inny powinni w końcu spędzić razem, ale to inny rodzaj smutku, niż ostatnio. Można się przy nim uśmiechać. I Kaya uśmiecha się cały czas, przyciskając telefon do ucha o wiele mocniej, niż to potrzebne, aż drętwieją mu dłonie, jakby to mogło zmniejszyć odległość między nimi, łowi każde słowo z tej rozmowy, nawet ciszę między nimi. Cisza też jest dzisiaj inna, pełna porozumienia i wyczuwalnej obecności, niemal uroczysta. Jeszcze tylko trzy dni, nim będą mogli powtórzyć sobie to wszystko na żywo, a może w ogóle nie musząc przy tym słów używać. Trzy dni można już przeliczać na godziny, więc nie jest to dużo. Róże jeszcze nie zwiędną.
- Bonjour – mówi Kamijo po drugiej stronie słuchawki. To powitanie jest znajome, niby niewnoszące niczego nowego, ale najbardziej ze wszystkich obcojęzycznych wyczekiwane. Francja jest ostatnia w europejskiej części trasy, daje nieco ponad dwadzieścia cztery godziny do powrotu.
Tym razem rozmowa nie trwa długo. Więcej słów zostaje zachowane na chwilę, gdy już się zobaczą, inne wypowiadania w ogóle nie wymagają, to, co miałyby przekazać, daje się wyczuć pomiędzy innymi.
- Byłem rano w twoim mieszkaniu – relacjonuje Kaya. – Odkurzyłem trochę i zostawiłem otwarte okno, żeby nie było tak duszno, jak wrócisz. Kwiatki są podlane i żyją, no, oprócz tego na szafie w salonie, bo postawiłeś go za wysoko, a ja nie będę po fotelu skakać…
- Ten koło drzwi? To dobrze, od dawna miałem nadzieję, że zdechnie i będę mógł go w końcu wyrzucić.
Śmieją się obaj.
- Mogę wyjść po ciebie na lotnisko? – pyta młodszy po chwili.
- Nawet musisz. Będziemy kwadrans po siedemnastej.
- Dobra godzina. Dzisiaj zostanę dłużej, jutro do południa wszystko załatwię i nie będę musiał przesuwać niczego na później.
- Nie możesz, bo z tego co wiem, wieczór masz już zaplanowany. Muszę cię wyprzytulać i wycałować za całe dwa tygodnie, a to trochę potrwa.
- A pomyślałby kto, że masz już dosyć przytulania po tym, ile desperatek wisiało na tobie podczas tej trasy – odpowiada Kaya przekornie, ukrywając, jak bardzo na takową zapowiedź czekał i jak bardzo mu się ona podoba. Nie wątpił zresztą, że Kamijo to wie – dobrze go przecież znał. Teraz tylko się śmieje.
- Jesteś zazdrosny? Wiesz, że to się nie liczy.
- Myślałem też, że bardziej musisz się za całe dwa tygodnie wyspać.
- Tym też się nie martw. Mam całe dziesięć tysięcy kilometrów drogi, które mogę przespać, tyle mi na jakiś czas wystarczy.
- Lećcie bezpiecznie.
- Obiecuję, że będę siedział bezpiecznie na swoim siedzeniu, bo chyba tylko tyle tutaj ode mnie zależy – śmieje się znowu. – Ale może to i lepiej. Tym razem bardziej ufam pilotom, niż sobie.
Kaya kiwa głową z uśmiechem.
- No to do zobaczenia za… - rzuca okiem na zegarek – dwadzieścia sześć godzin?
- Do zobaczenia – odpowiada i zgodnie z tradycją tej trasy, po paru sekundach dodaje ciepło – je t’aime.
Zgodnie z jego wcześniejszymi przewidywaniami, do dnia powrotu Kamijo pogoda zdążyła się już zepsuć. Jest pochmurnie i jak na siedemnastą ciemno, mży lekki, ale chłodny deszcz. Wskazówki suną po tarczy zegara krokiem wyjątkowo niespiesznym, w hali przylotów jest pełno ludzi. Każdy z nadlatujących chce mieć kogoś, kto będzie tutaj na niego czekał.
Kaya nie musi czekać długo, samolot z Paryża ląduje bez opóźnienia. Mimo to z niecierpliwości nie może usiedzieć na miejscu, chodzi po kilka kroków to w jedną, to w drugą stronę, filtrując wzrokiem przechodzące tłumy ludzi. Kiedy w końcu wśród nich dostrzega grupkę znajomych sylwetek i między nimi tę jedną, której szukał, jego serce zaczyna bić mocniej, a twarz rozjaśnia się w uśmiechu. Szybkim krokiem zaczyna iść w ich stronę, ledwo powstrzymuje się od biegu. I oni go dostrzegają, przystają wszyscy prócz Kamijo, który też już z daleka uśmiecha się do niego, unosząc dłoń w powitaniu i także przyspiesza, ruszając w jego stronę pomiędzy toczącymi bagaże ludźmi. Nie jest to takie łatwe, jak na podobnych scenach w filmach, ale w końcu odnajdują drogę, odległość ostatnich kroków znika szybciej, niż trwa jeden ruch wskazówek po tarczy zegara. Zaraz stają się jedną z wielu witających się w tej hali par. Tylko śmiech wyrywa się z ich ust, słowa znowu nie są potrzebne, kiedy wyciągnięte ramiona zamykają się w obustronnym uścisku, bliskim i mocnym – tylko kilka sekund dłuższym od przyjacielskiego, ale na tych kilka sekund reszta świata odpływa w dal, znikając za zamkniętymi powiekami. Nic ponadto, za dużo ludzi jest wokół, ktoś mógłby ich rozpoznać. Nie mogą okazać więcej uczuć publicznie, cała tęsknota i żarliwość zamykają się w spojrzeniach i uśmiechach, kiedy odsuwają się od siebie, a reszta musi zostać odłożona na później. To tylko godzina, może półtorej, nim znajdą się w domu, ale i tak trudno to wytrzymać. Kaya wciska dłonie w kieszenie, żeby powstrzymać się od chwycenia starszego za rękę, on swoje koncentruje na ciągnięciu za sobą sporej walizki na kółkach. Szybko żegnają resztę zespołu, ruszają prosto do wyjścia i do parkingu dla taksówek, pośpiech zdradzają niespokojne ruchy, dopiero w połowie drogi Kaya przypomina sobie o rozłożeniu parasola. W ten sposób mogą iść trochę bliżej siebie, jeszcze raz uchwycić swoje spojrzenia. Kamijo jest wyraźnie zmarnowany i zmęczony, sam jego widok jest w stanie zniechęcić do podobnych tras, ale to wyczerpanie nie sięga jego uśmiechu, tak samo jasnego i nietkniętego przez wysiłek i brak snu. Kaya chciałby coś powiedzieć, ale nadmiar myśli i uczuć nie daje się zamknąć w słowach, rezygnuje więc, tylko odwzajemniając uśmiech. Mają czas.
Taksówkarz, do którego samochodu wsiadają, jest dla odmiany o wiele bardziej rozmowny, natychmiast zaczyna narzekać na kiepską pogodę. Odpowiadają coś przez uprzejmość, tak jak on patrząc w ulicę na zewnątrz. Dopiero tam, na tylnych siedzeniach, gdzieś między parasolem i grubymi rękawami płaszczy, bez obaw mogą spleść dłonie. Wbrew temu, co mówi kierowca i co sami głośno potwierdzają, dzisiejsza pogoda wcale nie wydaje się już taka zła i paskudna.
Taksówkarz podwozi ich pod samą klatkę schodową, na górę niemal wbiegają – na tyle, na ile pozwala Kamijo taszczenie ciężkiej walizki, w czym Kaya daremnie ofiaruje mu pomoc. Tylko się uśmiecha, każąc mu oszczędzać siły na później. Mijany sąsiad spogląda z dezaprobatą – mieszka piętro niżej – ale nic już nie mówi. Przywyknął.
Ich prawdziwe powitanie ma miejsce dopiero za drzwiami. Ledwo zamkną je na klucz, ledwo Kaya jedną dłonią zapali światło, już zostaje odwrócony z powrotem w stronę starszego i porwany w jego ramiona, aż prawie traci kontakt z podłogą. Śmieje się głośno i szczerze, zarzucając mu ręce na szyję i obejmując go z całej siły, wtula twarz w materiał jego płaszcza, pachnący znajomymi perfumami. W tej chwili ma wrażenie, że nie widział go o wiele dłużej niż dwa tygodnie, że tęsknił nawet bardziej, niż mu się wcześniej wydawało. Czuje jego pocałunki na swoich włosach i skroniach, cały deszcz pocałunków i dłonie, przesuwające się po jego plecach i ramionach, żeby w końcu Kamijo odsunął go od siebie na tyle, żeby na niego spojrzeć.
- Och, daję słowo, że za każdym razem, kiedy cię widzę, jesteś jeszcze piękniejszy – mówi z blaskiem w oczach. – Jak ty to robisz?
Odpowiada promiennym uśmiechem i przytula się do niego z powrotem, tym razem oplatając rękoma w pasie, wciąż nie chce go puścić. On też obejmuje go mocniej, przez chwilę głaszcze po włosach, potem znowu całuje w skroń, w ucho, w policzek. Nie zwalniając uścisku, Kaya odwraca głowę, żeby sięgnąć w końcu ustami jego ust. Kilka pierwszych, delikatnych pocałunków przechodzi w kolejne, bardziej namiętne, pełne do tej pory tłumionej tęsknoty i uczuć.
- Kocham cię – mówi między nimi, wplatając palce w jego włosy i bardziej czuje niż słyszy taką samą odpowiedź, wyszeptaną w jego usta.
W tej chwili wszystko z poprzedniego rozbicia wraca na swoje miejsce, kolejny raz tak samo, jak zawsze.
Wieczorem oba ich telefony, przez ostatnie dwa tygodnie łączące ich ze sobą, leżą obok siebie na szafce nocnej, wyłączone – niemal zupełnie jak oni sami, wyłączeni całkiem od reszty świata, bardzo odległej gdzieś za bezpiecznym schronieniem czterech ścian. Słowa, na których wciąż ostatnio polegali, też schodzą tej nocy na dalszy plan, nie są do porozumienia potrzebne. Pomiędzy nimi rozmawiają oczy, z czułością splatane i rozplatane raz za razem palce, a w przerwach między wypowiadanymi zdaniami, uśmiechy i delikatne pocałunki. Wystarcza już sama obecność, to, że są teraz tutaj, mówi przecież najwięcej.
Kamijo nie daje się łatwo przekonać do pójścia spać, choć w pewnym momencie nie ma już siły podnieść głowy znad poduszki, uparcie walczy o zachowanie przytomności. Każda minuta jest ważna, powtarza, a spać równie dobrze mógłby sam – drastycznie skraca to czas, nim noc się skończy i będzie musiał wstać. Nie ma przerwy, jutro kolejne nagranie.
- Za dużo wziąłeś na siebie – mówi Kaya, kiedy w końcu udaje mu się wynegocjować przynajmniej zgaszenie światła. – W ogóle nie odpoczniesz, i koncerty masz dzień w dzień, tak jak w trasie…
- Chciałem wystąpić z tobą – odpowiada, gdy zapada ciemność. – To jedyna szansa…
- Wiem. I bardzo się na to cieszę, o czym ty też wiesz. – Zagrzebuje się z powrotem pod kołdrą i przysuwa bliżej, pozwalając opleść się ramionami i ucałować w nagi obojczyk.
- Będzie wspaniale – mruczy jeszcze starszy w jego szyję, jedną dłonią niemal bezwiednie gładząc go po plecach.
- Zwłaszcza później, kiedy kolejna tura twoich fanek mnie znienawidzi – odpowiada z rozbawieniem.
- Nie dam cię im.
- No ja myślę! Ale teraz śpij – powtarza nie wiadomo który raz i zamiast kolejnego protestu, otrzymuje w końcu tylko zrezygnowane westchnienie.
- A jeśli wcale mi się nie chce? – próbuje Kamijo inaczej. – Jeśli wypoczywam o wiele bardziej, tak sobie z tobą leżąc i rozmawiając?
- Pięknie to brzmi, ale jednak działam inaczej i muszę czasem spać.
Prycha.
- Ale jesteś…
- Dobranoc, Kamijo.
- Tylko nie ruszaj się stąd, zanim nie wstanę – zastrzega jeszcze poddając się w końcu, co Kaya potwierdza krótkim pocałunkiem. – Dobranoc. Bardzo cię…
- …kocham – kończy razem z nim, na co on znowu krótko się śmieje, chyba zbyt już zmęczony, by śmiać się choćby sekundę dłużej. Zasypia prawdopodobnie szybciej, niż zdąży się zorientować.
Ale wbrew swojej zapowiedzi, Kaya nie śpi. W głębi serca myśli to samo, co on – noc jest za krótka na sen, po ostatnich dwóch tygodniach musi trwać dla niego jak najdłużej. Oddycha tak cicho, jak potrafi, prawie się nie porusza, nie chcąc ukochanego przypadkiem obudzić. Tylko jego dłoni nie puszcza, drugą delikatnie, niemal niewyczuwalnie głaszcząc go po włosach i patrzy na niego w ciemności. To wystarcza, tylko tyle się liczy. W końcu mają tę samą noc i ten sam dzień przed sobą, bez ciągłego dodawania i odliczania siedmiu, ośmiu, dziewięciu godzin, rozciągania wszystkiego na tyleż samo tysięcy kilometrów. Wizja kolejnego rozstania jest jeszcze odległa, nie martwi, jest jak rzecz z jakiegoś zupełnie innego świata. Dopóki mieli noce takie jak ta, noce dobre, bezpieczne, pełne szeptów, uśmiechów i pocałunków, wszystko inne – sprawy przemilczane, przeczekane, może zaniedbane – rozpływało się jak sen w pozbawionej jakiegokolwiek znaczenia i wpływu na przyszłość części ich wspólnej przeszłości.
|
|